Zmora pędziła na żniwiarza, wyginając się dziwacznie i kiwając na zbyt długich kończynach. Nadia nie mogła pozwolić, aby ta dobrała się do jej krwi. Jeżeli zacznie pić, nie dość, że stanie się niewidzialna, to wpuści do jej żył środek paraliżujący.
Nadia wciąż trzymała rękę w powietrzu, by zmora rzuciła się na krwawiącą ranę. A gdy to zrobiła, dziewczyna chwyciła ją za gardło. Długie kończyny zaczęły śmigać wokół. Zmora pochyliła głowę do przodu. Dysząc ciężko, chłonęła powietrze przepełnione zapachem krwi. Raz czy dwa zraniła Nadię ostrymi, długimi szponami.
– Exorcizámos te – zaczęła Nadia – ómnis immúnde spíritus, ómnis satánic potéstas…
Stwór zaczął się rzucać i szarpać w stalowym uścisku dziewczyny. Krew z przedramienia kapała na ziemię. W końcu zmora złapała przednimi łapami za ramię Nadii i usiłowała przyciągnąć je do pomarszczonych, cienkich ust. Z jej gardła wciąż wydobywał się klekot.
– …ómnis infernális adversárii, ómnis légio, ómnis congregátio et sécta diabólica… – kontynuowała dziewczyna.
Trzymanie zmory kosztowało ją sporo wysiłku. Na jej czoło wystąpił pot, którego pierwsze krople zaczęły spływać po twarzy.
– …in nómine et virtúte Dómini nóstri Jésu Chrísti!
Tylko centymetry dzieliły już paszczę zmory od krwawiącej rany żniwiarza. Serce Nadii zaczęło bić coraz szybciej ze strachu. Jeśli stwór dobierze się do rany, Nadia straci przytomność i ocknie się dopiero za godzinę, kiedy potwór będzie już daleko. Spróbowała wyszarpnąć zranione przedramię z silnych szponów. Jednak to rozproszyło ją na ułamek sekundy i palce jej prawej dłoni ześlizgnęły się z gardła zmory.
Stwór zamachnął się długą łapą, uderzając Nadię w klatkę piersiową. Całe powietrze uleciało z płuc dziewczyny, która padła na ziemię.
Zaślepiona żądzą krwi zmora rzuciła się do ataku. Nadia kopnęła ją z całych sił, odturlała się i stanęła na chwiejnych nogach. Potrzebowała odpoczynku, choć chwili wytchnienia, ale nie miała nawet pięciu sekund, bo stwór wciąż parł naprzód. Tym razem Nadia zacisnęła obie dłonie na jego gardle.
– Non últra áudeas, sérpens callidíssime, decípere humánum genus Dei Ecclésiam pérsequi, ac Dei eléctos excútere et cribráre sicut tríticum – kontynuowała przez zaciśnięte zęby.
Zmora siekła ostrymi pazurami na wszystkie strony. Nadia, ledwo stojąc na nogach, ostatnim wysiłkiem podcięła jej tylne łapy i powaliła na ziemię. Przycisnęła kolano do jej klatki piersiowej.
Krew zaczęła spływać po ręce Nadii. Jeśli choć jedna kropla wpadnie do pyska zmory, to koniec. Potwór zyska na tyle siły, aby strącić z siebie żniwiarza.
– Ímperat tíbi Deus altíssimus!
Zmora rozdziawiła paszczę, a klekot zamienił się w hałaśliwe, urywane wciąganie powietrza.
– Recéde ergo in nómine Patris! – Zmora zaczęła się wykręcać i kurczyć. – Et Fílii, et Spíritus Sancti!
Zmora zmniejszyła się, mieszcząc się obecnie w dłoni Nadii, która czuła, jakby trzymała czystą, skumulowaną energię. Miała tylko kilka sekund na uwięzienie jej, zanim stwór wróci do normalnych rozmiarów.
Uważając, aby przypadkowo nie kapnąć na zmorę krwią, wyjęła z kieszeni kurtki butelkę po winie i wepchnęła stwora do środka, szybko zakręcając naczynie.
Nadia sapnęła głośno, wierzchem dłoni otarła pot z czoła, po czym uniosła lekko butelkę i nią potrząsnęła. W środku znajdowała się odrobina szarego dymu, a gdy przyłożyła do niej ucho, usłyszała cichy klekot. Niedługo, kiedy zmora spuści z tonu, zacznie kwilić niczym małe dziecko.
Nadia zakończyła zadanie. Do swojego tymczasowego lokum miała spory kawałek drogi. Jednak spacer w rześką, chłodną noc nie był wcale taki zły. Jak się okazało, gorsze było jego zakończenie.
Gdy tylko dotarła pod blok, zobaczyła błyskające światła na parterze.
Westchnęła z irytacją, przeklinając pod nosem żuli, którym akurat w tę noc zachciało się urządzić tutaj imprezę.
Weszła na klatkę schodową, mając nadzieję, że pijane i rozbawione towarzystwo jej nie dostrzeże, gdy nagle ktoś błysnął jej latarką po oczach.
– Ej, patrzcie! – zakrzyknął wielki łysy chłopak w dresie.
– Co tu robisz, dziunia? – zapytał jego kolega, wytaczając się na klatkę schodową.